Krajobraz z
górami i ogniskiem
Krajobraz jako samodzielny gatunek artystyczny wyodrębnił się u progu nowoczesności jako świadectwo zawłaszczenia Ziemi przez nasz gatunek. Homo sapiens, kreśląc arbitralnie granicę oddzielającą go od tego, co nazwał naturą, miał symbolicznie wyłączyć się spod jej praw i poddać ją swej pozbawionej litości eksploatacji. Gdy XVI-wieczni twórcy pejzażu wyrugowali ludzki sztafaż z przedstawień przyrody, ich rodzime tereny bezpowrotnie przekształcone już były przez ludzką aktywność. Dziewicza, idylliczna przyroda była więc już tylko artystyczną fantazją, splotem mitycznych tęsknot, pragnień i nostalgii za tym, co utracone.
Sięgając po historyczne konwencje obrazowania natury w półtysiącletniej tradycji pejzażowej, próbuję fantazmat ten przenieść do niedalekiej przyszłości, kiedy nasz gatunek zniknie już z powierzchni planety. Maluję więc hipotetyczne krajobrazy z okresu po końcu ludzkości, kiedy pejzaż (naturalnie) nie będzie mógł istnieć, a spojrzenie na przyrodę mogłoby mieć prawdziwie bezinteresowny wymiar. Powiedzmy, że jest to rodzaj sielankowego dokumentu z okresu spełnionej utopii. Być może fakt, że obrazy te nie różnią się zbytnio od znanych po dziś dzień malarskich strategii krajobrazowych, zadziała na nas kojąco.